Sporty walki: Taekwondo
Jubileusz mistrza
Tyczyński: Miałem być żużlowcem
(Fot. Jarek Adamek)
Początki mojej działalności sięgają roku 1972 - najpierw było judo, później fascynacja karate i dalej teakwondo.
Wtedy nie było jeszcze “Wejścia smoka”, bo pamiętam, że od tego filmu zaczęła się moda na sporty walki.
Tak, to było dziesięć lat później - w 81, 82 roku, szaleństwo…
A w pańskim przypadku od czego się zaczęło?
Byłem dość chorowitym dzieckiem i moi rodzice kładli duży nacisk na to, żebym uprawiał sport. Najpierw był speedway - miałem być żużlowcem.
Serio?
Tak, bo mój tata próbował swoich sił w Kolejarzu Rawicz, jeszcze za czasów Żyta i Cieślawskiego. Miał jednak poważny wypadek i zakończył karierę. Mnie jednak motor nie pociągał, pociągały za to sporty ekstremalne i judo wtedy było dla mnie takim sportem. Później zainteresowałem się karate, na które to zaczęła się moda w Stanach Zjednoczonych. Miałem tam przyjaciół, więc docierały do mnie różne informacje. Z kolei w gazecie Żołnierz Polski był cykl artykułów o samoobronie - wszystkie wycinałem i wklejałem do zeszytu.
Wtedy boks królował…
Tak, ale ja szukałem czegoś więcej, jakiejś filozofii, choć boksem też się interesowałem. Jestem zresztą instruktorem boksu po wrocławskiej AWF.
Czyli najpierw zafascynowało pana judo - takie szlachetne, bez bicia. To pojawiło się później…
Wyprowadzanie ciosów – może tak to nazwijmy. Później było karate, w najogólniejszym tego słowa znaczeniu. Nikt nie mówił wtedy o stylach - o shotokan, o teakwondo.
Nikt tego nie rozróżniał…
Dopiero w latach 80-tych, 90-tych to nastąpiło.
Co sprawiło, że zakochał się pan w teakwondo, w tej sztuce walki?
Miękkość, moje predyspozycje - duże rozciągnięcie, np. szpagat robię bez problem do dzisiaj, a mam 53 lata. Wtedy, w latach 70-tych uczyłem się we Wrocławiu i miałem tam duże możliwości. W 79 roku nawiązałem kontakt z Jerzym Konarskim, to był mój pierwszy promotor. Jeździłem na seminaria do Lublina.
I rozpoczął się sport z prawdziwego zdarzenia, starty w zawodach, sukcesy - mistrzostwo świata. Jak to było?
To było w 2001 roku, ale poprzedzone było licznymi kontaktami z przyjaciółmi z zagranicy - Niemiec, Francji, Holandii, byłem przez nich zapraszany na różne pokazy i to oni właśnie namówili mnie na start w mistrzostwach Europy, świata. Niestety dla mnie barierą były finanse.
Uboższy krewny ze wschodniej Europy…
Tak, ale zaproponowali współpracę, potraktowali jak swojego zawodnika i sfinansowali udział w zawodach. To było dla mnie duże zaskoczenie, trudno mi było zrozumieć to, że ktoś mi coś daje, ale oni mieli z tego satysfakcję, liczyli też na otwarcie naszego rynku.
Nie miał pan pokusy, żeby przejść na zawodowstwo, bić się za pieniądze?
Były, ale w tamtych czasach to wszystko było nielegalne. Były walki za pieniądze na prywatnych imprezach, wziąłem udział w dwóch. Fizycznie dość mocno to odczułem, ale była i satysfakcja z dopływu gotówki. Stwierdziłem jednak, że nie tędy droga. Szukałem czegoś więcej, bo filozofia sztuk walki, to nie tylko “pranie”, to sposób życia, radość, wspólnota z przyjaciółmi, honor, lojalność - to podstawowe wartości, które nam towarzyszą. Natomiast w tamtej wersji jest tylko młócka.
25 lat temu zdecydował się pan także na powołanie klubu sportowego, na trenowanie dzieciaków.
Pierwszą propozycję otrzymałem w 1980 roku od Domu Kultury w Rawiczu, żebym prowadził tam grupkę dzieci. A że za chwilę na ekrany wszedł film “Wejście smoka”, to zainteresowanie było ogromne, na sali było 120 osób, nie dało się prowadzić zajęć, obłęd…
Ale kiedy okazało się, że liczy się praca, cierpliwość, że nie zostaje się natychmiast Bruce`m Lee, to pewnie została garstka?
To prawda, zostało ok. 30 osób. Do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi, mimo że los rozrzucił nas po całym świecie, nawet do Australii.
A sam Grom?
Został zarejestrowany w 1988 roku. Zaczynaliśmy jako SKS Walter, następnie był LKT, czyli Leszczyński Klub Teakwondo, później zostaliśmy sekcją klubu Unia Leszno, ale dalej mieliśmy problemy finansowe. W końcu powołaliśmy UKS.
A teraz, jak klub wygląda?
Mamy trzy sekcje w Lesznie, jedną w Dębnie Polskim, bo tam mieszkam i prężnie działamy. Pomagają nam rodzice, jeździmy na zawody, dzieciaki są zadowolone, także te najmłodsze, bo mamy nawet bardzo młodych, zaledwie czteroletnich wojowników. Żyjemy ze składek, czasami pomagają nam sponsorzy, na przykład pan Osłonka.
Czego panu życzyć?
Następnego takiego jubileuszu!
Komentarze
i wszystkich zawodnikòw