Żużel: Wiadomości
Zbigniew Krakowski:
Tworzyliśmy zgraną paczkę
Lata 80-te. Wtedy Zbigniew Krakowski święcił największe sukcesy z Unią Leszno. (Fot. Z publikacji )
Jak się rozpoczęła twoja przygoda z żużlem? Pewnie nie różniła się od początków karier wielu zawodników z tamtego okresu?
Zgadza się. Tak jak wielu chłopaków, od młodych lat fascynowała mnie szybka jazda na motocyklach no i zapisałem się do szkółki
Podobno szkółka była wtedy oblegana i chętnych do ścigania na żużlu było wielu…
Oj tak, było nas bardzo dużo. Na jeden motocykl przypadło pięciu zawodników. Jak się jeden przewrócił, to reszta już nie jechała. Było ciężko.
Kto był twoim pierwszym trenerem?
Pan Andrzej Pogorzelski, a później Zdzisław Dobrucki.
Kogo zapamiętałeś ze szkółki? Kto jeszcze rozpoczynał wówczas naukę jazdy na żużlu?
Na pewno był Darek Baliński, był Stasiu Kowalski, Andrzej Kowalski, Robert Otmar.
Nie wszystkim się udało załapać do składu Unii…
W żużlu trzeba było mieć wówczas trochę szczęścia. Bez pomocy było bardzo ciężko. Ja mogłem liczyć na pomoc Rysia Buśkiewicza oraz Grzegorza Sterna i dzięki nim miałem trochę łatwiej
Pamiętasz egzamin licencyjny?
Tak, zdawałem go w Ostrowie w 1983 roku. Choć musze się przyznać, że pierwszy egzamin oblałem, bo ciężko mi było się podciągnąć na drążku dziesięć razu (śmiech).
To coś nowego. Rozumiem, że egzamin wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj? Czyli była dodatkowa próba sprawnościowa?
Tak, było inaczej, ale bardzo miło to wspominam.
Młodym zawodnikom ciężko było się przebić do pierwszego składu, ale tobie udało się dość wcześnie. Jak to się stało?
Rzeczywiście, nie było łatwo, bo Unia dysponowała wtedy mocnym składem. Jako młodzieżowcy jeździli Piotrek Pawlicki i Zenek Kasprzak. Oni stanowili nie tylko o sile tej juniorskiej formacji, ale i całego zespołu. Wbić się do składu było bardzo ciężko. Niestety, skorzystałem na nieszczęściu Piotrka, który złamał nogę podczas meczu z Falubazem i wskoczyłem do składu. Nie byłem jednak objeżdżony i początki były słabe.
Pamiętasz pierwszy mecz ligowy?
O ile się nie mylę, to był pojedynek z Wybrzeżem Gdańsk. Pamiętam nerwy, bo kibiców było bardzo wielu, na trybunach ogromna wrzawa. Atmosfera zresztą była dość nieprzyjemna, bo kibice pamiętali wypadek Romka Jankowskiego w Gdańsku. Zenon Plech nie został zbyt miło przyjęty. Tymczasem mi udało się z nim wygrać. Przypuszczam, że gdyby okoliczności były trochę inne, to Zenek przejechałby koło mnie, jak koło furmanki (śmiech). Ale zwycięstwo było zwycięstwem i byłem strasznie podbudowany, cieszyłem się jak dziecko.
Startowałeś nie tylko w lidze, bo w latach osiemdziesiątych juniorzy mieli bardzo wiele okazji do startów i podnoszenia umiejętności…
Tak, wydaje mi się, że zawodów juniorskich było chyba nawet więcej niż teraz. Młodzieżowcy mogli się rozwijać. Były turnieje indywidualne, liga okręgowa, a więc jazdy nie brakowało.
Legendą obrosły wspólne wyjazdy na zawody jednym autobusem. Pytałem już o to kilku zawodników z tamtych lat, ale jakoś nie do końca chcą zdradzić, co się działo podczas takich wyjazdów. Może ciebie uda mi się namówić na zwierzenia?
Tego się nie da opowiedzieć i nie wszystko można (śmiech). Autobus to jest legenda. Na zawody się jechało dzień wcześniej, atmosfera niesamowita, coś nieziemskiego. Przygód było mnóstwo. Pamiętam jak w drodze do Rzeszowa zaczął się z nami ścigać duży fiat. Władek, nasz kierowca tak podpuścił tego kierowcę, że fiat się zagotował, a w naszym autobusie, po tej szaleńczej jeździe zostało tylko pięć szpilek w kole. Wspaniałe czasy, już niestety nie wrócą
Kto był wtedy twoim najlepszym kolegą w klubie? Z kim najbardziej lubiłeś jeździć w parze? Czy te dawne znajomości i przyjaźnie przetrwały do dziś?
Wtedy wszyscy byliśmy kolegami. Spotykaliśmy się rano na stadionie. Była kawka przy jednym stole. Nawet jak doszedł Janek Krzystyniak, to tworzyliśmy niesamowicie zgraną paczkę. Byliśmy wszyscy wiecznie razem, świetnie się rozumieliśmy. Jeśli chodzi o jazdę parą na torze, to skłamałbym gdybym kogoś pominął. Bardzo dobrze wspominam wspólne starty z Romkiem Jankowskim, z Zenkiem Kasprzakiem, z Darkiem Balińskim, czy Piotrkiem Pawlickim. My się wtedy po prostu dobrze z sobą czuliśmy i na torze i poza nim. Owszem była rywalizacja między nami, ale nie za wszelką cenę. Dziś już niestety z kolegami spotykamy się rzadziej. Brakuje czasu, widujemy się jednak podczas zawodów i wtedy jest czas, by trochę pogadać.
Zbyszku, razem z Unią zdobyłeś sześć medali Drużynowych Mistrzostw Polski, w tym trzy złote we wspaniałym okresie dla leszczyńskiego żużla, w latach 87-89. Masz gdzieś w domu miejsce na trofea i te medale?
Oczywiście, wszystkie są schowane w gablotce i bardzo ładnie się prezentują (śmiech). Miło jest czasami powspominać tamte lata.
Które z sukcesów są dla ciebie najważniejsze?
Na pewno medale Drużynowych Mistrzostw Polski. Poza tym stałem też na podium w Brązowym Kasku, a także z Darkiem Balińskim w parach. Pewnie nie jestem do końca spełnionym żużlowcem, nie wszystko się tak ułożyło jakbym chciał.
Czego zabrakło?
Może trochę szczęścia, może dobrych układów. Trzeba było trafić na dobry sprzęt. Nie wszyscy mieli takie przywileje, żeby móc sobie ten sprzęt wybierać. Dziś jest zupełnie inaczej. Można kupować ile się chce i wybierać to co najlepsze.
Nie masz czasami takiego poczucia, że urodziłeś się za wcześnie, żeby odnosić prawdziwe sukcesy i zasmakować zawodowego żużla? Nie spoglądasz trochę z zazdrością na współczesnych zawodników? Oni mają wszystko, co potrzeba, przede wszystkim sprzętu pod dostatkiem.
Pewnie trochę tak, ale czasu się nie da już cofnąć.
„Kiedyś żużel wyglądał inaczej, niż dziś. Tylko emocje zostały takie same. Najbardziej żałuję, że nie załapałem się na pełne zawodowstwo.”
Trudno porównywać dzisiejszy żużel, do tego sprzed trzydziestu lat. Organizacyjnie, to coś zupełnie innego. Ta najczęściej podkreślana przez zawodników różnica, to ograniczony dostęp najlepszego sprzętu. Jak się zdobywało motocykle, silniki?
Byłem zdany na łaskę klubu i mechaników. Od nich strasznie dużo zależało, dobry mechanik to była bardzo ważna postać w klubie. Zwykle miało się po jednym silniku, tylko gwiazdy, Romek Jankowski, czy Zenek Kasprzak dysponowali dwoma. Wiele zależało od szczęścia. Jeśli się trafiło na dobry silnik, to można się było wybić. Dzisiaj nie ma już prawie żądnych ograniczeń. Jeśli ktoś chce jeździć i pilnują spraw sprzętowych, to może robić wynik.
Teraz nawet młodzieżowcy mają więcej niż jeden silnik…
Ha, (śmiech), ale to były zupełnie inne czasy.
Pierwsza połowa lat osiemdziesiątych, to jeszcze dość szary okres w żużlu. Jednolite kombinezony, oczywiście bez reklam, osłony na motocykle również mało efektowne. Dużo skromniej to wszystko wyglądało...
No tak, kevlarów nie było, jeździliśmy w skórach. Jako młodzieżowiec nie miałem raczej szans na takie lepsze skóry, jak liderzy drużyny, Romek Jankowski, Rysiu Buśkiewicz, czy Grzegorz Sterna. Nie byłem zbyt dobrze wyposażony, ale z czasem to się zmieniało, gdy zacząłem lepiej jeździć, klub trochę we mnie zainwestował.
Okazuje się, że kibice bardzo dobrze cię pamiętają z występów na torze. Przed audycją napłynęło sporo pytań. Fani wspominają między innymi wyścig, w którym pokonałeś Pera Jonsson i zapewniłeś Unii wygraną. Cały stadion miał wtedy skandować: Zibi, Zibi, Krakowski. Pamiętasz?
Pamiętam dokładnie. Praktycznie przez cztery okrążenia jechaliśmy w bardzo bliskim kontakcie, ale minąłem Pera dopiero na wyjściu z ostatniego łuku. Wydaje mi się jednak, że wygrałem dlatego, że Per miał panę. Gdyby nie ta pana, pewnie nie dałbym rady. Radość była jednak niesamowita i wrzawa na stadionie też. Bardzo mi miło, że kibice po tylu latach pamiętają.
Zbyszku, Unia nie była jedynym klubem, który reprezentowałeś. W 1994 roku na krótko przeniosłeś się do Morawskiego Zielona Góra. Jak to wspominasz?
To był niewypał. Padło bardzo wiele obietnic, że dostanę motocykle. Niestety na obietnicach się skończyło. Dostałem tylko sprzęt odstawiony przez Sławka Dudka. Udało mi się na nim nawet wygrać bieg w Lesznie, ale później silnik się rozleciał i było po zawodach. Straszny niewypał z tymi przenosinami do Morawskiego. Nie zrobiłem tam wyniku.
W korespondencji od kibiców pojawia się też temat Australii. Wyjechałeś tam jako reprezentant Polski i podobno długo ci potem ten wyjazd wypominano.
Wyglądało to tak. Było trzech kandydatów do wyjazdu. Piotr Świst, Rysiu Dołomisiewicz i ja. Rysiu nie został puszczony, bo Polonia Bydgoszcz była klubem milicyjnym więc nie było mowy, by jechał. Załapałem się ja. Pozwiedzałem, pojeździłem, było wspaniale i wróciłem do kraju. Problem jednak w tym, że gdzieś uciekła mi forma i zaczęto mówić, że Krakusowi odbiła woda sodowa do głowy. A przyczyna była inna. Silniki w tamtejszych temperaturach się przegrzały i w Polsce spisywały się fatalnie. W połowie sezonu dostałem jednak motocykl Zenka Kasprzaka no i ten sprzęt znowu zaczął mnie wozić do szczęścia (śmiech). Zdobywałem punkty jak dawniej. Ale o Australię się czepiano. To jednak bzdura, bo nigdy mi do głowy woda sodowa nie uderzyła. Byłem skromnym chłopakiem.
Do teraz masz opinie bardzo sympatycznego człowieka i miło wspominają cię zarówno byli koledzy z toru, jak i obecni z nowej pracy…
Miło to słyszeć. Nigdy nikogo nie naśladowałem, zawsze starałem się być sobą. W żużlu tak już jest, że jedni lubią zawodnika inni nie.
Jesteś rozpoznawany na ulicy przez kibiców?
Bardzo często. Kibice potrafią podejść, a ja nigdy nie odmawiam rozmowy. Zdarzają się też bardzo miłe kontakty z kibicami żużla z innych miast. Do firmy przyjeżdża np. brat Wojtka Żabiełowicza z Torunia i też sobie powspominamy dawne czasy.
Ciągnie cię na żużlowy tor?
Pewnie, od tego nie da się uciec, to jest jak narkotyk.
Czy tak, jak wielu zawodników, którzy zakończyli już kariery zostawiłeś sobie na pamiątkę motocykl? Tak na wszelki wypadek.
Nie. Może dlatego żeby nie kusić losu. Jakbym miał sprzęty, to pewnie chciałoby się wsiąść i pojeździć, a to mogłoby się źle skończyć. Mam jednak kompletny strój i trochę części. Pewnie coś dałoby się z tego złożyć.
Sportowe pasje kontynuuje twój syn, ale jak się okazuje, w zupełnie innej dyscyplinie. Nie marzył nigdy o tym, by pójść w twoje ślady?
Jest czterokrotnym wicemistrzem Polski w taekwondo. Nie ciągnęło go nigdy do żużla. Nie zachęcałem go specjalnie. Może i dobrze, że tak wybrał. Choć pewnie charakter do czarnego sportu ma.
Co byś przeniósł z czasów, w których startowałeś do współczesnego żużla?
Na pewno zostawiłbym dawne relacje między zawodnikami, wspólne wyjazdy na mecze. To było coś, co bardzo jednoczyło. Z dzisiejszych czasów wziąłbym zawodowstwo. Gdy kończyłem karierę, żużel dopiero stawał się sportem zawodowym. To jest jednak coś wspaniałego. Dziś naprawdę można robić wynik, zdobywać najlepszy sprzęt i zarabiać. Pamiętam pierwszych obcokrajowców w polskiej lidze. Przepaść między nimi, a polskimi zawodnikami było ogromna. Dziś wszystko się wyrównało, a nawet powiem, że Polacy wiodą prym, jeśli chodzi o przygotowanie sprzętowe. Nie wiem, czy na świcie ktoś ma lepsze silniki od Jarka Hampela.
Rozmawiał Michał Konieczny