Żużel: Wiadomości
Janusz Kołodziej w elitarnym gronie
Kolekcjoner tytułów bez patentu na wygrywanie
(Fot. Rafał Paszek)
Na czapce Gabdrachmana Fajzurachmanowicza Kadyrowa po raz czwarty wyhaftowane zostanie imię i nazwisko Janusz Kołodzieja. W 2005 roku znalazło się tam po raz pierwszy. Wychowanek Unii Tarnów miał zaledwie 21 lat, gdy zdobywał pierwszy tytuł. Pięć lat później, w swoim najlepszym sezonie w karierze sięgnął po drugi złoty medal. Finał odbył się w Zielonej Górze, a Janusz reprezentował Unię Leszno. W 2013 triumfował w Tarnowie, znowu jako jeździec miejscowej Unii.
Po sześciu latach po raz czwarty jest najlepszy w Polsce. W niedzielny wieczór wprawił w euforię leszczyńskich kibiców, pokonując w finale zdecydowanego faworyta Bartosza Zmarzlika oraz Macieja Janowskiego i klubowego kolegę Piotra Pawlickiego. Po turnieju przyznał, że każde złoto smakowało zupełnie inaczej i zupełnie wyjątkowo. To czwarte cieszy tym bardziej, że jego forma w ostatnim czasie pozostawiała wiele do życzenia. – Naprawdę nie spodziewałem się wygranej. Nie szło mi ostatnio, w tym finale IMP też zresztą się męczyłem. Na szczęście w moim boksie w parku maszyn było dużo spokoju. Jechałem tak, jak potrafiłem najlepiej, jakimś cudem doszedłem do półfinału, potem finału i nagle się zorientowałem, że jadę w nim pierwszy. Trzeba było jeszcze dowieźć to do końca. Udało się – skomentował.
W ostatniej gonitwie Kołodziej dał popis skuteczności. Był nieosiągalny dla rywali, nawet dla Bartosza Zmarzlika, który do finału awansował z kompletem punktów. – Niejako z urzędu dostałem czwarte pole, bo wybierałem ostatni. Okazało się, że jest w nim potencjał. Każdy chciał być jak najbliżej krawężnika, bo wewnętrzna lepiej niosła. Nie miałem wyjścia, musiałem sobie poradzić i chyba sprzyjało mi szczęście. Motocykl skleił, udało się rozpędzić po zewnętrznej, wcisnąłem się miedzy bandę a Bartka i byłem z przodu. Nie wiedziałem, że Bartek wygrał wcześniej wszystkie biegi. Nie miałem więc żadnej blokady – śmieje się Kołodziej. - Dopiero po finale Zmarzlik powiedział mi, że nie opłaca się wygrywać wszystkich biegów, bo teraz jest drugi. Przyznaję, że tułałem się trochę w tych zawodach, ale jechałem swoje i jakimś trafem wygrałem – dodał czterokrotny mistrz Polski.
Już przed niedzielnym finałem IMP w Lesznie Janusz Kołodziej był najbardziej utytułowanym z obecnie startujących polskich żużlowców. Teraz dołączył do legend polskiego speedwaya. Więcej tytułów mistrzowskich mają tylko Zenon Plech i Tomasz Gollob. Od tego pierwszego Kołodzieja dzieli zaledwie jedno złoto i wydaje się, że dościgniecie wicemistrza świata z 1979 roku jest jak najbardziej realne. Janusz podkreśla jednak, że planowanie mistrzowskich tytułów nie jest możliwe. – Nie mam patentu na wygrywanie turniejów IMP. Zresztą zdobywam te złote medale w odstępach czasowych. Jestem chyba takim zawodnikiem, któremu po porostu w mistrzostwach Polski się układa. Są mistrzowie i wicemistrzowie świata, którzy mają problemy ze zdobywaniem tytułów mistrzowskich w swoich krajach. U mnie jest jakoś inaczej, od początku kariery to właśnie w IMP odnoszę sukcesy – podkreślił wychowanek Unii Tarnów.
Dwa z czterech tytułów Kołodziej zdobył w Tarnowie, czyli na torze, na którym się wychował. Leszczyński obiekt też traktuje jak domowy, choć nigdy nie był jego hegemonem. – Dobrze mi się jeździ w Lesznie, tutaj startuję, trenuję i dopasowuje sprzęt, znam ten tor bardzo dobrze, ale nie robię tu kompletów, nigdy właściwie na Smoczyku nie błyszczałem. Poza tym jest wielu zawodników, którzy lubią leszczyński tor. Dzisiaj tak jakoś się ułożyło, że w decydującym wyścigu to ja byłem najszybszy – zakończył najbardziej utytułowany z aktywnych polskich żużlowców.